Zainspirowana lekturą książki "Macierzyństwo bez lukru 2" i wydarzeniem wczorajszego dnia spróbuje odczarować mit, że jak coś się dzieje nie tak ( u nas obecnie nagminne uki-bam) to "tylko u mamy się zagoi".
Dzień jak co dzień. Tatinek wraca z pracy, obiadek, szybkie sprzątanie (odkąd jest zmywarka to sterta brudnych naczyń, ku mej ogromnej radości, w mig znika z pola widzenia) po czym, odstępstwo od normy, mama zamyka się w łazience i ma swoją chwilę dla siebie - bierze kąpiel. Do szczęścia nie potrzebne jej bąbelki, lampka wina czy coś tam jeszcze, wystarczy odrobina spokoju i samotności. Chwilo trwaj jesteś piękna... i nagle... uki-bam i płacz i krzyk, mama gotowa do startu by rzucić się na ratunek, ale zaraz..., chwileczkę, przecież jest tatinek, on też może, a nawet powinien, pocieszyć, utulić... nagła cisza, po czym okrzyki radości - "zagoiło się".
I co z przekonaniem, że to mama i tylko ona jest lekarstwem na całe zło? Czy nie jest tak, że dziecko bardziej mechanicznie ląduje w ramionach matki w sytuacjach analogicznych do wyżej przedstawionej? A przecież powinno się czuć równie bezpiecznie w ramionach taty, ba nawet bardziej... niby zwykła sytuacja, ktoś powie - nic wielkiego, ale mnie osobiście dała do myślenia...